sobota, 26 grudnia 2009

Rozdział 2, część 5

Poranek przywitał mnie przyjemnym blaskiem słońca. Z żalem opuściłam kusząco ciepłe łóżko, wdziałam sukienkę barwy atramentu i spojrzałam w lustro.
- Pozbieraj się, Roseanne - mruknęłam do siebie. Ukryłam buro-popielaty odcień rzęs pod odrobiną tuszu, starannie zarzuciłam plecak na lewe ramię w sposób, który miał nadać mi wygląd osoby opanowanej, lecz frywolnej. Po półgodzinie doszłam do wniosku, że osiągnęłam zaledwie krztynę zamierzonego efektu, a do dzwonka zostało czterdzieści minut.
Tym razem los postanowił być dla mnie łaskawy i - pomimo roztargnienia - udało mi się wsiąść w odpowiedni autobus. Jego charakterystyczny odór nadgniłych jabłek utaplanych w kilkudniowym błocie przypomniał mi, gdzie jadę. Słowo "szkoła" jeszcze nigdy nie brzmiało tak posępnie jak tego wrześniowego poranka.Przez chwilę, która zdawała się trwać rok, ważyłam w duchu, czy w ogóle jest sens tam dzisiaj iść. W końcu zdecydowałam:
- Rosie, musisz iść. Musisz strącić tego młodzieńca w otchłań niepamięci i spróbować żyć - szepnęłam dla dodania sobie odwagi, a kilka wścibskich głów odwróciło się w moim kierunku. Ich wzrok wrzynał mi się w twarz i zdawał się szemrać "morderczyni". Na szczęście zaraz był mój przystanek.

Pierwszą lekcją był wuef. Żywiłam głęboką nadzieję, że widok apetycznie naprężonych męskich mięśni odwróci mą uwagę od naszej niedoli.
Naszej? Czemuż nagle niby przechodzień, który pomylił przystanki, przemknęło mi przez głowę słowo "naszej". Przecież żadnych "nas" nigdy nie było. I nie będzie.
W tym momencie znów przeniknęła mnie nieprzenikniona rozpacz, a pod powieki uporczywie cisnęły się - jakże nie w porę - krople smutku. Nagle, nim płacz rozmazał mi po twarzy makijaż, boleść ustąpiła błogiemu niedowierzaniu. Wyprostowany i pięknolicy, majestatycznie wkroczył On. Moje serce zabiło mocniej, tak, że prawie było je widać spod koszulki, i zdawało się krzyczeć "weź mnie!".

czwartek, 24 grudnia 2009

Rozdział 2, część 4

Wtulałam twarz w oziębły marmur, jakby mogło to ukoić ból mojego serca. Płakałam tyle, że leżałam niemalże w kałuży. "Chciałabym zebrać tyle łez, żeby móc się w nich utopić", pomyślałam. Być może rzeczywiście utonęłabym we własnych łzach, gdyby nie to, że porzucony na trawie telefon postanowił przypomnieć mi o swoim istnieniu.
- Halo? - odebrałam, tłumiąc w sobie kolejny spazm płaczu.
- Oh my god, Roseanne, co się dzieje? - rozpoznałam głos Kimberley.
- Cześć, Kim - tu nie wytrzymałam i zaczęłam żałośnie łkać w słuchawkę - Zabiłam człowieka. Nie, nie człowieka. Zabiłam bóstwo, anioła...
- Co ty pleciesz, kumo? Wbijaj do mnie na ciacha i horrory, to ci rozum wróci.
Nie trzeba mi było tego dwa raz powtarzać. W te pędy pognałam do Kim, która czekała już na mnie z wielką tacą przewybornych smakołyków i przednich filmów. Aż kwiknęłam z radości! Przez kolejne pół dnia ani razu nie pomyślałam o Nim, bo nawet najseksowniejsze wampiry nie dorastały Mu urodą do pięt.
Wieczorem, z głową w chmurach najdalszych od szarej Ziemi, powróciłam do domu. Nagle, na widok przytłaczającego mroku tejże posesji, przypomniałam sobie o wydarzeniach poranka. Było to jak brutalny cios w sam środek serca, które właśnie próbowało się zrosnąć.

To nie była łatwa noc. Wszystko w otoczeniu kazało mi wciąż myśleć o chłopaku. Wpatrywałam się w mrok za oknem i wyobrażałam sobie, jak mnie pochłania, a w rzeczywistości pożerały mnie od środka wyrzuty sumienia. Wgryzały się w serce, duszę i umysł, powoli i boleśnie odrywając kawałki mnie. Chciałam krzyknąć Jego imię, ale dałam sobie sprawę, że wciąż go nie znam... I nie poznam. Nie poznam. Nie poznam. Umieram. Wtapiam się w ciemność.
Wtem jakiś irytujący blask zaświecił mi prosto w oczy. Otworzyłam je i zobaczyłam, że świta, a ja za dwie godziny zaczynam lekcje.