niedziela, 29 listopada 2009

Rodział 2, część 3

Odwróciłam się i pomyślałam, że śnię. To było zbyt piękne, żeby mogło być możliwe! W drzwiach stał zniewalająco przystojny młodzieniec, spotkany wcześniej w szkole. Wyglądał jak zwykle powalająco, pięknie jak grecki bóg. Całkowicie zapominając o swoim nieciekawym położeniu, pochłaniałam oczami to perfekcyjnie ukształtowane ciało. Bałam się spojrzeć w jego oczy, aby nie oślepnąć od nadmiaru piękna.
- Zostawcie ją! - powtórzył. Któryś z drabów odpowiedział mu słowami, których nie wypada mi tu przytaczać, ale które oznaczały mniej-więcej tyle co "idź sobie, głupcze".
Stałam targana sprzecznymi emocjami: byłam oburzona faktem znieważenia mojego rycerza, obezwładniona jego urodą, całkowicie zdezorientowana i w końcu - bałam się zarówno o siebie, jak i o ten cud zesłany mi z nieba. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zacisnęłam powieki, aby nie widzieć bójki. Tak się jednak stało, że uchyliłam jedno oko i dojrzałam, jak jeden ze zbirów wyciąga nóż i wbija go w pierś chłopaka...
Uciekłam, porzucając pole bitwy. Zachowałam się jak tchórz, bynajmniej nie jak księżniczka godna tak szlachetnego rycerza. Pozostawiłam go tam na pewną śmierć. Przeze mnie świat straci wzór wszelkich cnót i męskiego piękna. Wsiadłam w pierwszy lepszy autobus, następnie kilka razy musiałam się przesiadać, zanim trafiłam na ten, który dowiózł mnie do domu. Kiedy wreszcie dotarłam, szarpnęłam za klamkę drzwi wejściowych, ale nie ustąpiły. No tak, dom był zamknięty. Kluczy nie miałam.
Popędziłam do ogrodu, położyłam się na grobie Gustava i pozwoliłam gorzko - słonym łzom spłynąć po moich policzkach.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Rozdział 2, część 2

Drzwi autobusu otworzyły się z przeciągłym jękiem wpuszczając do środka gwałtowną falę zimna, która zatrzęsła mną niczym młodą brzózką. Wyskoczyłam na przystanek i przez chwilę tępo wpatrywałam się w pustą i głuchą przestrzeń. Wreszcie w oddali dostrzegłam jakiś niski budynek. Podbiegłam w tamtym kierunku ile sił w nogach, nie zważając na chłoszczący mnie po twarzy wiatr.
Budynek okazał się tanim barem, jednym z tych, w których pozbawieni wszelkich perspektyw mężczyźni spożywają wysokoprocentowe napoje marząc o plażach pełnych pięknych kobiet lub o spadku cen wódki. Nie byłam przyzwyczajona do przebywania w takich miejscach. Chciałam się wycofać, ale wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem już wśrodku i obserwuje mnie para podkrążonych oczu.
- Czego chesz, mała? - prychnęły oczy, a raczej ich potężny, zalatujący tanim winem właściciel.
- Jaaa... Ja tylko chciałam... do szkoły... pojechać - moje siła wydobywane z gardła słowa nie były w stanie ułożyć się w składną całość.
- Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś chciał do szkoły - warknął pogardliwie wbijając pijany wzrok nieco poniżej mojego dekoltu. Stałam jak zamurowana żywcem po raz setny tego dnia przeklinając budzik za to, że zadzwonił. Starałam się dla ukojenia skołatanych nerwów wsłuchać się w tykanie zegara, jednak jak na złość żaden zegar w pobliżu nie tykał.
- Co tak stoisz, hę? - tym razem odezwał się inny drab, którego wcześniej nie zauważyłam. Z szeroko, wręcz wulgarnie rozstawionymi nogami siedział na czymś, co pewnie nie pamięta już czasów, kiedy było krzesłem. Zapadła niewygodna cisza, uwierająca jak za ciasny gorset.
- Masz kasę? - warknął po chwili pierwszy. Pokręciłam przecząco głową, gdyż nie mogłam się zdobyć na wysiłek wypowiedzenia słowa "nie". Wtedy siedzący zbir podniósł swoje szkaradne cielsko, długim krokiem przysunął się do mnie i złapał mnie za kołnierz obmierzłą łapą. W głowie mi zaszumiało, przed oczami zobaczyłam ciemność. Poczułam jeszcze jedną parszywą mackę, tym razem na nodze. Zacisnęłam powieki, przygotowana na najgorsze, gdy nagle dobiegł moich uszu soczysty głos przypominający szum letniego strumienia - jednocześnie mocny i rozkosznie delikatny.
- Zostawcie ją!

poniedziałek, 16 listopada 2009

Rozdział 2, część 1!

Nazajutrz bezlitosny budzik zmusił mnie do wstania niemalże o świcie. Ziewając szeroko, jakbym chciała połknąć pół miasta, rozsunęłam jedwabne firany koloru herbacianych róż. Widok, który rozpościerał się za oknem, bynajmniej nie dodał mi energii. Było szaro, pochmurno, a z nieba padał deszcz, wystukując na szybie usypiającą melodię: pum plum plim plum pum plum...

Nagle przypomniałam sobie, że mam po co iść po szkoły. No tak, choćby dla samego podziwiania go ukradkiem, zachwycania się jego obezwładniającym urokiem, warto cierpliwie znosić nieprzyjemności jesiennego poranka. Wciąż potwornie zaspana, podtrzymywana na nogach jedynie myślą o pięknym chłopaku, umyłam się, ubrałam, upchnęłam mysie kosmyki pod kapelusz i wyszłam z domu na przenikliwy chłód, jakże charakterystyczny dla godziny siódmej rano. Stan aury niemal zabił we mnie wszelką chęć udania się do szkoły, ale pragnienie obejrzenia po raz kolejny jego nieskazitelnego ciała pozwoliło mi dowlec się do przystanku. Wsiadłam do autobusu, który nie zdążył się jeszcze zapełnić bezbarwnym tłumem zapracowanych zjadaczy chleba, bezwiednie oklapłam na pierwsze napotkane wzrokiem miejsce siedzące i nawet nie zauważyłam, kiedy wpadłam w błogie objęcia Morfeusza.


Gwałtowne hamowanie autobusu nieoczekiwanie wytrąciło mnie z tego rozkosznego stanu. Jedno spojrzenie w klejącą się, zakurzoną, ale wciąż jeszcze transparentną szybę wystarczyło, by zasiać w moim sercu niepokój. Autobus dojeżdżał właśnie do jakiegoś nieznanego mi przystanku w szczerym polu, a wokół nie było żywej duszy. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko wysiąść i spróbować zorientować się, jak uciec z tego pustego piekła w stronę znajomej, choć nie zawsze przyjaznej cywilizacji.