sobota, 2 stycznia 2010

Rozdział 2, część 6

Przedmiot mojego niemego uwielbienia nawet na mnie nie zerknął. Został natychmiast otoczony wianuszkiem rozpiszczanych dziewcząt. Na szczęście pozostał ambiwalentny. Gdyby obdarzył choć jedną z dziewczyn swoim zniewalającym uśmiechem, chyba dosłownie zzieleniałabym z zazdrości.
Niespodziewanie poczułam czyjś dotyk na lewym ramieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam wysokiego blondyna o lazurowych oczach, które zapewne uznałabym za ładne, gdybym wcześniej nie zobaczyła żywego wcielenia piękna, jakim był młody mężczyzna, o którym wciąż myślałam.
- Stefan - przedstawił się z zawadiackim uśmiechem, który jednak nie wydał mi się szczególnie pociągający.
- Roseanne - wyciągnęłam rękę, patrząc w inną stronę, a konkretnie w prawo, gdzie On rozciągał właśnie jakąś szczupłą blondynkę.
- Ćwiczymy razem? - zapytał, a ja dopiero wtedy dotarło do mnie, że lekcja już się zaczęła i mamy wykonywać ćwiczenia w parach. Skinęłam głową i zaraz odpłynęłam myślami. Kilka metrów dalej mężczyzna mojego życia trzymał za nogę inną dziewczynę, znów nieświadomie raniąc moje serce.
- Rosie, jesteś tu? - Stefan usiłował przywołać mnie do porządku, ale ja w tym samym momencie wpadłam na wspaniały pomysł. Poczułam się genialna. Postanowiłam, że zaraz po wuefie podejdę i zapytam tego zesłanego na Ziemię cherubina, jak ma na imię. Skupiłam się na dopracowaniu swojego planu aż zadzwonił dzwonek. Chciałam podejść lekko jak motyl i z gracją dzikiego łabędzia, ponętnie kołysząc biodrami. Nie wyszło mi to najlepiej i niezgrabnie meandrowałam przez salę, by w końcu potknąć się i rozpłaszczyć u Jego stóp. Chłopak podał mi rękę, bym mogła wstać. Zadrżałam, dotykając jej i głęboko przejęta jego bliskością wydukałam:
- Roseanne.
- Gustav - odpowiedział.

sobota, 26 grudnia 2009

Rozdział 2, część 5

Poranek przywitał mnie przyjemnym blaskiem słońca. Z żalem opuściłam kusząco ciepłe łóżko, wdziałam sukienkę barwy atramentu i spojrzałam w lustro.
- Pozbieraj się, Roseanne - mruknęłam do siebie. Ukryłam buro-popielaty odcień rzęs pod odrobiną tuszu, starannie zarzuciłam plecak na lewe ramię w sposób, który miał nadać mi wygląd osoby opanowanej, lecz frywolnej. Po półgodzinie doszłam do wniosku, że osiągnęłam zaledwie krztynę zamierzonego efektu, a do dzwonka zostało czterdzieści minut.
Tym razem los postanowił być dla mnie łaskawy i - pomimo roztargnienia - udało mi się wsiąść w odpowiedni autobus. Jego charakterystyczny odór nadgniłych jabłek utaplanych w kilkudniowym błocie przypomniał mi, gdzie jadę. Słowo "szkoła" jeszcze nigdy nie brzmiało tak posępnie jak tego wrześniowego poranka.Przez chwilę, która zdawała się trwać rok, ważyłam w duchu, czy w ogóle jest sens tam dzisiaj iść. W końcu zdecydowałam:
- Rosie, musisz iść. Musisz strącić tego młodzieńca w otchłań niepamięci i spróbować żyć - szepnęłam dla dodania sobie odwagi, a kilka wścibskich głów odwróciło się w moim kierunku. Ich wzrok wrzynał mi się w twarz i zdawał się szemrać "morderczyni". Na szczęście zaraz był mój przystanek.

Pierwszą lekcją był wuef. Żywiłam głęboką nadzieję, że widok apetycznie naprężonych męskich mięśni odwróci mą uwagę od naszej niedoli.
Naszej? Czemuż nagle niby przechodzień, który pomylił przystanki, przemknęło mi przez głowę słowo "naszej". Przecież żadnych "nas" nigdy nie było. I nie będzie.
W tym momencie znów przeniknęła mnie nieprzenikniona rozpacz, a pod powieki uporczywie cisnęły się - jakże nie w porę - krople smutku. Nagle, nim płacz rozmazał mi po twarzy makijaż, boleść ustąpiła błogiemu niedowierzaniu. Wyprostowany i pięknolicy, majestatycznie wkroczył On. Moje serce zabiło mocniej, tak, że prawie było je widać spod koszulki, i zdawało się krzyczeć "weź mnie!".

czwartek, 24 grudnia 2009

Rozdział 2, część 4

Wtulałam twarz w oziębły marmur, jakby mogło to ukoić ból mojego serca. Płakałam tyle, że leżałam niemalże w kałuży. "Chciałabym zebrać tyle łez, żeby móc się w nich utopić", pomyślałam. Być może rzeczywiście utonęłabym we własnych łzach, gdyby nie to, że porzucony na trawie telefon postanowił przypomnieć mi o swoim istnieniu.
- Halo? - odebrałam, tłumiąc w sobie kolejny spazm płaczu.
- Oh my god, Roseanne, co się dzieje? - rozpoznałam głos Kimberley.
- Cześć, Kim - tu nie wytrzymałam i zaczęłam żałośnie łkać w słuchawkę - Zabiłam człowieka. Nie, nie człowieka. Zabiłam bóstwo, anioła...
- Co ty pleciesz, kumo? Wbijaj do mnie na ciacha i horrory, to ci rozum wróci.
Nie trzeba mi było tego dwa raz powtarzać. W te pędy pognałam do Kim, która czekała już na mnie z wielką tacą przewybornych smakołyków i przednich filmów. Aż kwiknęłam z radości! Przez kolejne pół dnia ani razu nie pomyślałam o Nim, bo nawet najseksowniejsze wampiry nie dorastały Mu urodą do pięt.
Wieczorem, z głową w chmurach najdalszych od szarej Ziemi, powróciłam do domu. Nagle, na widok przytłaczającego mroku tejże posesji, przypomniałam sobie o wydarzeniach poranka. Było to jak brutalny cios w sam środek serca, które właśnie próbowało się zrosnąć.

To nie była łatwa noc. Wszystko w otoczeniu kazało mi wciąż myśleć o chłopaku. Wpatrywałam się w mrok za oknem i wyobrażałam sobie, jak mnie pochłania, a w rzeczywistości pożerały mnie od środka wyrzuty sumienia. Wgryzały się w serce, duszę i umysł, powoli i boleśnie odrywając kawałki mnie. Chciałam krzyknąć Jego imię, ale dałam sobie sprawę, że wciąż go nie znam... I nie poznam. Nie poznam. Nie poznam. Umieram. Wtapiam się w ciemność.
Wtem jakiś irytujący blask zaświecił mi prosto w oczy. Otworzyłam je i zobaczyłam, że świta, a ja za dwie godziny zaczynam lekcje.

niedziela, 29 listopada 2009

Rodział 2, część 3

Odwróciłam się i pomyślałam, że śnię. To było zbyt piękne, żeby mogło być możliwe! W drzwiach stał zniewalająco przystojny młodzieniec, spotkany wcześniej w szkole. Wyglądał jak zwykle powalająco, pięknie jak grecki bóg. Całkowicie zapominając o swoim nieciekawym położeniu, pochłaniałam oczami to perfekcyjnie ukształtowane ciało. Bałam się spojrzeć w jego oczy, aby nie oślepnąć od nadmiaru piękna.
- Zostawcie ją! - powtórzył. Któryś z drabów odpowiedział mu słowami, których nie wypada mi tu przytaczać, ale które oznaczały mniej-więcej tyle co "idź sobie, głupcze".
Stałam targana sprzecznymi emocjami: byłam oburzona faktem znieważenia mojego rycerza, obezwładniona jego urodą, całkowicie zdezorientowana i w końcu - bałam się zarówno o siebie, jak i o ten cud zesłany mi z nieba. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zacisnęłam powieki, aby nie widzieć bójki. Tak się jednak stało, że uchyliłam jedno oko i dojrzałam, jak jeden ze zbirów wyciąga nóż i wbija go w pierś chłopaka...
Uciekłam, porzucając pole bitwy. Zachowałam się jak tchórz, bynajmniej nie jak księżniczka godna tak szlachetnego rycerza. Pozostawiłam go tam na pewną śmierć. Przeze mnie świat straci wzór wszelkich cnót i męskiego piękna. Wsiadłam w pierwszy lepszy autobus, następnie kilka razy musiałam się przesiadać, zanim trafiłam na ten, który dowiózł mnie do domu. Kiedy wreszcie dotarłam, szarpnęłam za klamkę drzwi wejściowych, ale nie ustąpiły. No tak, dom był zamknięty. Kluczy nie miałam.
Popędziłam do ogrodu, położyłam się na grobie Gustava i pozwoliłam gorzko - słonym łzom spłynąć po moich policzkach.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Rozdział 2, część 2

Drzwi autobusu otworzyły się z przeciągłym jękiem wpuszczając do środka gwałtowną falę zimna, która zatrzęsła mną niczym młodą brzózką. Wyskoczyłam na przystanek i przez chwilę tępo wpatrywałam się w pustą i głuchą przestrzeń. Wreszcie w oddali dostrzegłam jakiś niski budynek. Podbiegłam w tamtym kierunku ile sił w nogach, nie zważając na chłoszczący mnie po twarzy wiatr.
Budynek okazał się tanim barem, jednym z tych, w których pozbawieni wszelkich perspektyw mężczyźni spożywają wysokoprocentowe napoje marząc o plażach pełnych pięknych kobiet lub o spadku cen wódki. Nie byłam przyzwyczajona do przebywania w takich miejscach. Chciałam się wycofać, ale wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem już wśrodku i obserwuje mnie para podkrążonych oczu.
- Czego chesz, mała? - prychnęły oczy, a raczej ich potężny, zalatujący tanim winem właściciel.
- Jaaa... Ja tylko chciałam... do szkoły... pojechać - moje siła wydobywane z gardła słowa nie były w stanie ułożyć się w składną całość.
- Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś chciał do szkoły - warknął pogardliwie wbijając pijany wzrok nieco poniżej mojego dekoltu. Stałam jak zamurowana żywcem po raz setny tego dnia przeklinając budzik za to, że zadzwonił. Starałam się dla ukojenia skołatanych nerwów wsłuchać się w tykanie zegara, jednak jak na złość żaden zegar w pobliżu nie tykał.
- Co tak stoisz, hę? - tym razem odezwał się inny drab, którego wcześniej nie zauważyłam. Z szeroko, wręcz wulgarnie rozstawionymi nogami siedział na czymś, co pewnie nie pamięta już czasów, kiedy było krzesłem. Zapadła niewygodna cisza, uwierająca jak za ciasny gorset.
- Masz kasę? - warknął po chwili pierwszy. Pokręciłam przecząco głową, gdyż nie mogłam się zdobyć na wysiłek wypowiedzenia słowa "nie". Wtedy siedzący zbir podniósł swoje szkaradne cielsko, długim krokiem przysunął się do mnie i złapał mnie za kołnierz obmierzłą łapą. W głowie mi zaszumiało, przed oczami zobaczyłam ciemność. Poczułam jeszcze jedną parszywą mackę, tym razem na nodze. Zacisnęłam powieki, przygotowana na najgorsze, gdy nagle dobiegł moich uszu soczysty głos przypominający szum letniego strumienia - jednocześnie mocny i rozkosznie delikatny.
- Zostawcie ją!

poniedziałek, 16 listopada 2009

Rozdział 2, część 1!

Nazajutrz bezlitosny budzik zmusił mnie do wstania niemalże o świcie. Ziewając szeroko, jakbym chciała połknąć pół miasta, rozsunęłam jedwabne firany koloru herbacianych róż. Widok, który rozpościerał się za oknem, bynajmniej nie dodał mi energii. Było szaro, pochmurno, a z nieba padał deszcz, wystukując na szybie usypiającą melodię: pum plum plim plum pum plum...

Nagle przypomniałam sobie, że mam po co iść po szkoły. No tak, choćby dla samego podziwiania go ukradkiem, zachwycania się jego obezwładniającym urokiem, warto cierpliwie znosić nieprzyjemności jesiennego poranka. Wciąż potwornie zaspana, podtrzymywana na nogach jedynie myślą o pięknym chłopaku, umyłam się, ubrałam, upchnęłam mysie kosmyki pod kapelusz i wyszłam z domu na przenikliwy chłód, jakże charakterystyczny dla godziny siódmej rano. Stan aury niemal zabił we mnie wszelką chęć udania się do szkoły, ale pragnienie obejrzenia po raz kolejny jego nieskazitelnego ciała pozwoliło mi dowlec się do przystanku. Wsiadłam do autobusu, który nie zdążył się jeszcze zapełnić bezbarwnym tłumem zapracowanych zjadaczy chleba, bezwiednie oklapłam na pierwsze napotkane wzrokiem miejsce siedzące i nawet nie zauważyłam, kiedy wpadłam w błogie objęcia Morfeusza.


Gwałtowne hamowanie autobusu nieoczekiwanie wytrąciło mnie z tego rozkosznego stanu. Jedno spojrzenie w klejącą się, zakurzoną, ale wciąż jeszcze transparentną szybę wystarczyło, by zasiać w moim sercu niepokój. Autobus dojeżdżał właśnie do jakiegoś nieznanego mi przystanku w szczerym polu, a wokół nie było żywej duszy. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko wysiąść i spróbować zorientować się, jak uciec z tego pustego piekła w stronę znajomej, choć nie zawsze przyjaznej cywilizacji.

niedziela, 11 października 2009

Rozdział 1, część 5

Czułam paraliżujący strach, odbierający nie tylko zdolność myślenia i ruchu, ale absolutnie wszystkie zmysły. Nie czułam nawet tego, że moja twarz z przerażenia nabiera koloru i temperatury jasnego marmuru, na którym się znajdowałam. Ale że tak było - założyłabym się o swoje własne serce. Kiedy po pierwszej fali szoku w moich członkach krew zaczęła znów krążyć, spojrzałam na srebrzystą inskrypcję:

Gustav von Falkenhayn
1813-1830

Z oczu popłynęły mi łzy smutku i wzruszenia. A więc w moim nowym domu zmarł młody chłopak! Zaraz jednak melancholia ustąpiła kolejnemu przypływowi trwogi. A jeśli to się stało w moim pokoju, w moim łóżku, a jeśli jego duch wciąż tam jest?
Spróbowałam zmusić swoje nogi do ucieczki, ale one ani drgnęły. Również oczy nie chciały się oderwać od grobu Gustava.

Wtem usłyszałam dziwny, szeleszczący dźwięk, jakby coś pełzło po trawie w moim kierunku. Zamarłam i nasłuchiwałam. Tak, coś wyraźnie się poruszało; było blisko, za blisko... Bzyczenie na chwilę ucichło, po czym odezwało się znów. Narastający strach nie pozwalał mi uciec. Przytuliłam się do chłodnej, niczego nieświadomej mogiły.
- Gustav, pomóż - wyszeptałam, jakby młodzieniec rzeczywiście mógł mnie uratować. Wtedy powróciła mi umiejętność myślenia, nie wiedziałam, czy się śmiać czy płakać. Tajemniczy stwór szeleszczący w trawie okazał się... moją komórką.